czwartek, 27 lipca 2017

II. Nie jestem żaden pan ani ksiądz.

Cholera, nic się nie zgadza. Zbyt wyraźnie słyszę deszcz. Betty pewnie znowu otworzyła okno:
- Bethany, zlituj się. - jęknęłam pod pościelą.
Ale w sali jest zbyt ciepło, jak na otwarte okno. Na moje pytanie nikt nie odpowiedział, więc powoli wygramoliłam się spod pościeli. Na początku zobaczyłam okno, za którym widać było pełno drzew. W sierocińcu nie było drzew. Nagle dotarło do mnie, że nigdy nie spałam tak blisko okna i... Chwila moment. Nigdy na ścianach nie było kamieni, a moje łóżko nigdy nie było tak kosmicznie wielkie. Szybko próbowałam powrócić wspomnieniami do wczorajszego wieczora. Gdzie ja do jasnej cholery jestem? I wtedy wszystko do mnie dotarło. Ashingdon, dom ciotki Meredith.
Uchyliłam okno, żeby przewietrzyć pokój, po czym pościeliłam łóżko, a następnie udałam się do łazienki, aby się odświeżyć. Założyłam na siebie ciemne, znoszone boyfriendy i czarną koszulkę z jakimś głupim napisem, a włosy związałam w coś na kształt koka na czubku głowy. Bardziej gniazdko, nie wiem.
W domu było dziwnie cicho. Podeszłam do pokoju ciotki, ale nie było jej tam. Udałam się na dół, rozejrzałam się po salonie oraz kuchni, ale tam też ani śladu po staruszce:
- Meredith? - zawołałam. - Sean?
Cisza. Wyjrzałam przez okno, na podjeździe nie było również samochodu chłopaka. No cóż, pomyślałam, pewnie wybrali się na zakupy.
Poczułam ucisk w brzuchu i uświadomiłam sobie, że od wczoraj nic nie jadłam. Szybko namierzyłam wzrokiem lodówkę i podchodząc do niej zauważyłam kartkę przyklejoną na jej drzwiach: "Zawiozłem mamę do kościoła i wracam do Londynu. W szafce są płatki, w lodówce mleko. Czuj się jak w domu, Sean :)". Jasna cholera, zapomniałam o kościele.
Zgodnie z 'instrukcją', zrobiłam sobie śniadanie i zaczęłam zastanawiać się, o której Meredith mogła pójść na mszę. Może też będzie głodna? Może wypadałoby przygotować jakiś obiad, cokolwiek. Nie musiałam długo się nad tym zastanawiać, chyba byłam jej winna przeprosiny, choć tak naprawdę nie wiedziałam za co. Otworzyłam lodówkę, znalazłam tam mrożone warzywa, na szafkach stały przyprawy, więc wymyśliłam, że zrobię zupę warzywną. Zabrała, się za przygotowanie wszystkiego i po około godzinie zupa była gotowa. W sierocińcu dopiero w ostatnim roku pozwolili mi korzystać z kuchni na wyłączność, kiedy już prawdopodobnie uznali, że czas mnie wykopać i jakoś przygotować na życie bez stołówki. Do dupy z tym wszystkim. Westchnęłam ciężko i usłyszałam dźwięk przekręcanego zamka w drzwiach:
- Lydia, jesteś tu? - ciotka krzyknęła z przedpokoju.
- Tak, jestem w kuchni. - rzuciłam od niechcenia, wyławiając liście laurowe z wywaru.- Chodź, zrobiłam obiad.
- Oh, to fantastycznie się składa. - zawołała nazbyt radośnie wchodząc do salonu. - Bo mamy dziś gościa.
Podniosłam głowę znad kuchenki i spojrzałam w stronę drzwi.
"Niech ktoś powie, że to żart" - tylko to dudniło mi w głowie.
O framugę drzwi opierał się wysoki mężczyzna w ciemnych, przydługich włosach. Jego brązowe oczy lustrowały moją sylwetkę od góry do dołu, a ja czułam, jak na moim gardle zawiązuje się supeł. Silnie zarysowaną szczękę mężczyzny zdobił kilkudniowy zarost. Ubrany był w ciemne, dopasowane spodnie, eleganckie buty oraz czarną koszulę, a na jego szyi znajdowała się koloratka. I na samą myśl o tym, że Meredith przyprowadziła do mnie księdza zrobiło mi się niedobrze. Spanikowałam i jednocześnie byłam wściekła. Po co to zrobiła?
- Dzień dobry, Lydia. - usłyszałam nagle.
Zapomniałam, że wypadałoby się przywitać. I, mój Boże, nie spodziewałam się, że jego głos mógłby być tak miękki. Polubiłam sposób, w jaki wymawiał moje imię. Brzmiało zupełnie inaczej, niż zwykle.
- Dzień dobry. - wydukałam pod nosem.
- Mówi się "niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". - pouczyła mnie Meredith.
- Cokolwiek. - wymamrotałam. - Proszę siadać przy stole, zaraz podam ciepłą zupę.
- Ja bardzo dziękuję za propozycję, ale spasuję. Nie jestem głodny. - zajął miejsce przy wyspie kuchennej.
- Nalej księdzu, nalej. - poleciła ciotka i usiadła obok niego, jednocześnie zdejmując swój szal. - Na dworze jest zimno, trzeba zjeść coś ciepłego.
- Nie, ja naprawdę..
- I nastaw jeszcze wody na herbatę, mamy parę spraw do omówienia.
Spojrzałam na nią sceptycznie i szybko zerknęłam na księdza. Wyglądał na rozbawionego sytuacją, kiedy spuścił głowę, a kąciki jego ust lekko uniosły się ku górze. To nie było śmieszne, ja już mam dosyć tego spotkania. Wstawiłam czajnik na kuchenkę, nalałam zupy do dwóch talerzy i zaniosłam je do jadalni wraz ze sztućcami. Ciotka była zajęta rozmową z mężczyzną, dyskutowali o jej dolegliwościach zdrowotnych:
- Zupa jest już na stole, zaraz podam herbatę.
- Dziękuję, Lydia. Ty nie jesz? - zapytała Meredith.
- Nie, ja jadłam przed waszym przyjściem. - uśmiechnęłam się sztucznie.
Czułam się jak sarna w sidłach kłusowników. Teraz tylko czekać, aż obedrą mnie ze skóry. Poczułam, że mój żołądek może tego nie wytrzymać, dlatego przeprosiłam siedzących w jadalni i pobiegłam do swojego pokoju. Udałam się do toalety i przemyłam twarz lodowatą wodą. To nie było to, co sobie wyobrażałam. Nie tak miała wyglądać ta rodzina, nie tak miał wyglądać ten dom, a wydarzenia nie miały tak przebiegać. W lustrze obserwowałam, jak krople wody skapują z mojej grzywki i spływają po całej twarzy. Myślałam, że to będzie zwyczajny, niewielki dom, a nie jakaś cholerna willa. W środku będzie siedziała ciotka, która całymi dniami ogląda kryminalne seriale i plotkuje z sąsiadkami, tymczasem mam zagorzałą, aspołeczną katoliczkę bez telewizora. Chciałam  tu przyjechać, pójść do pracy, szybko się wyprowadzić. A za parę chwil miały odbyć się nade mną egzorcyzmy:
- Lydia, jesteś tu? - usłyszałam głos.
Męski głos. Jasna cholera.
Złapałam ręcznik wiszący obok lustra i szybko wycierałam twarz, przez co moja skóra nieco się zaczerwieniła. Praktycznie wybiegłam z łazienki i w tym momencie zobaczyłam dłoń pukającą we framugę drzwi:
- Lydia?
- Umm... Tak, tu jestem. - powiedziałam, drapiąc się w tył głowy.
- Och, przepraszam. - uśmiechnął się niezręcznie. - Twoja ciotka zrobiła herbatę. Przyszedłem sprawdzić, czy wszystko w porządku.
- Wszystko jest okay. - mocno zacisnęłam wargi.
- Stresuję cię? - zapytał wprost.
Spojrzałam mu w oczy i widziałam, że był poważny. Gdybym powiedziała, że tak, to by wyszedł?
- Stresuje mnie to, co ma się stać.
- A co ma się stać? - zmarszczył brwi.
- To Meredith nie powiedziała ci, po cię tu przyprowadziła? Znaczy pana... Księdza.
Mężczyzna zaśmiał się wesoło i zaplótł ręce na piersi:
- Nie jestem żaden pan ani ksiądz. Mów mi Zayn.
- Przy niej powinnam mówić raczej "Wasza Eminencjo". - uniosłam brwi, co rozbawiło go jeszcze bardziej.
Dotknęłam zewnętrzną stroną palców swojej twarzy, żeby sprawdzić, czy nie jest zbyt gorąca albo za zimna. Było okay; zero rumieńca, zero bladości.
- Dobra, czas stawić czoła Meredith.
- Zaczekaj. - złapał mnie za ramię.
- Tak właściwie w jakiej sprawie mnie tu ściągnęła? - uniósł brew.
Posłałam mu jeden z najbardziej złośliwych uśmiechów:
- Bo jestem opętana.

---

- Przyjemności przyjemnościami, ale zaprosiłam księdza do nas nie bez powodu. - odchrząknęła ciotka.
- Zamieniam się w słuch.-spojrzał na mnie kątem oka, a kącik jego ust uniósł się nieznacznie.
- Więc może zacznę od tego, że Lydia przyjechała do mnie dopiero wczoraj. Tak naprawdę jeszcze się nie znamy i nie wiem, na ile dobrze została wychowana. Wiem jednak, że z sierocińca wyniosła bardzo zły nawyk, a mianowicie unika Boga. Tak jest, proszę księdza. Unika Boga. - westchnęła ciężko, a ja musiałam mocno zacisnąć usta, żeby się nie zaśmiać. - Ja wiem, jak to brzmi i wygląda.
- Ale pani Meredith. - Zayn nie ukrywał rozbawienia. - Co ja mam do tego? Pani bratanica jest już dorosła, sama obrała swoją drogę. Albo to poczuje, albo nie.
Ciotka zamrugała kilkukrotnie w osłupieniu:
- Mówi to duszpasterz? - odłożyła na stół filiżankę. - Czy waszą misją nie jest nawracanie? Czy nie powinniście głosić wiary wśród tych, którzy zwątpili?
"Czy ona coś cytuje?" - pomyślałam.
- Nie w tym rzecz. - wyjaśnił Zayn. - Wiary uczymy się od najmłodszych lat. Uczęszczamy na lekcje religii, chodzimy do kościoła, przyjmujemy sakrament bierzmowania, zostajemy ochrzczeni, przyjmujemy Pierwszą Komunię Świętą... No, może nie koniecznie w tej kolejności. Ale zmierzam do tego, że był już czas na przygotowanie Lydii do życia w wierze. Teraz jest dorosła i sama wybiera.
- Kiedy ona nie chciała uczęszczać na lekcje religii już jako dziecko! - oburzyła się Meredith.
- Po prostu mnie to interesowało. - powiedziałam cicho.
- To nie jest odpowiedź, Lydia. - Meredith zmierzyła mnie wzrokiem
- Właśnie że jest. Tylko że Ty jej nie uznajesz i nie potrafię tego pojąć. Daj mi szansę, to zobaczysz, że po za tą kwestią jestem całkiem... Do życia. - zmarszczyłam brwi po tej wypowiedzi.
- Proszę księdza. - zignorowała mnie.- Rzecz w tym, że chciałabym, aby ksiądz nakierował ją na dobrą drogę. Nie wiem, może prowadzi ksiądz jakąś oazę, jakieś spotkania douczające. Chciałabym, żeby miała dobre życie, bo z pewnością na to zasługuje, po tylu latach cierpienia w sierocińcu.
- Nigdy nie narzekałam na sierociniec. - wtrąciłam zaskoczona. - Naprawdę dobrze mnie tam traktowali i myślę, że dobrze wychowali...
- Nie nauczyli cię czym jest wiara. To ich skreśla. - Meredith i tak postawiła na swoim.
- Drogie panie. - Zayn zabrał głos. - Naprawdę nie rozumiem, dlaczego zostałem tu ściągnięty. W moim odczuciu po prostu jeszcze nie zdążyłyście normalnie porozmawiać po przyjeździe pani bratanicy i zaczęłyście od sprzeczki. Wie pani o niej coś poza tym, że nie chodzi do kościoła? - popatrzył ciotce w oczy, a ja uśmiechnęłam się w duchu.
Trzyma moją stronę.
- Cóż... Nie było na to czasu. Lydia przyjechała dość późno.
- Przyjechałam o 18. - burknęłam. - Wiesz chociaż, ile mam lat?
- Tak, 19.
- Nie, 21.
Widziałam dziwną emocję w oczach ciotki. Była urażona, a ja poczułam się z tym źle. Przygarnęła mnie.
- Przepraszam, Meredith. - westchnęłam. - Jeszcze pomówimy o tych sprawach. Naprawdę nie chcę się kłócić.
- W takim razie na mnie już pora... - zaczął Zayn, ale Meredith mu przerwała.
- Ale proszę księdza, co z Lydią? Bardzo zależy mi na tym, żeby ktoś pomógł mi wychować ją na przykładnego chrześcijanina. - popatrzyła na mnie zmartwiona. - Starzeję się. Nie mogę znieść myśli, że jak umrę, to moja rodzina nie będzie się za mnie modliła, bo nie potrafi i nawet nie wie do kogo.
Spojrzałam na Zayna z tak tępą miną, że aż samej zrobiło mi się z tego powodu przykro. A on po prostu przykrył złożonymi dłońmi usta, żeby się nie roześmiać. Fantastycznie.
- Lydia. Jeśli mamy razem mieszkać i żyć, musimy chodzić na kompromisy. Pozwól księdzu nakierować się na dobrą drogę. Proszę księdza? - spojrzała pytająco na mężczyznę, a on głośno wypuścił powietrze i wstał z fotela.
- Słuchaj, Lydia. Bardzo ucieszyłoby nas, mnie i twoją ciotkę, gdybyś zdecydowała się poznać Boga trochę bliżej. Co prawda prowadzę oazę i spotkania z młodymi ludźmi, ale podejrzewam, że to nie twoje klimaty. - uśmiechnął się delikatnie. - Jeżeli wyrazisz jakąś chęć uczęszczania do kościoła, choćby ze względu na ciotkę, zapraszam jutro na mszę o godzinie 18. Będę cię wypatrywał. - dyskretnie puścił mi oczko, a ja westchnęłam zrezygnowana. - Do widzenia, paniom. Życzę miłego popołudnia. - odszedł w stronę drzwi.
Ciotka popatrzyła na mnie pytająco, a ja już wiedziałam, że nie wygram.
- Walić to, proszę księdza! Będę o 18! - krzyknęłam w jego stronę i usłyszałam jego rozbawiony śmiech, kiedy wychodził.

zdjęcie ukradzione od @J_Malik0
PROSZĘ O KOMENTARZ ZE SZCZERĄ OPINIĄ.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz