wtorek, 1 sierpnia 2017

III. To nawet lepsze niż wieczorna modlitwa.

Nie podobał mi się fakt rozmowy z Meredith. Chyba wolałabym, żebyśmy spokojnie żyły sobie obok i to wszystko. Nie prosiłam się o rodzinę, a mój pobyt tutaj to tylko i wyłącznie jej decyzja. No dobra, wypadałoby powiedzieć coś o sobie:
- Usiądź, dziecko.  -poleciła kobieta, a ja zajęłam jeszcze ciepłe miejsce Zayna.
- Nie wiem, czy chcę tej rozmowy. - przyznałam szczerze, przyciągając kolana do brody.
- Spokojnie, spodziewałam się tego. - zdjęła okulary i popatrzyła gdzieś w okno.- Dlatego postanowiłam, że sama to zacznę. Więc może opowiem Ci coś o twoich, dobrze?
O Boże... Nie wiedziałam, czy chcę tego słuchać. Oddali mnie i tyle. Nie chcę ich nigdy oglądać, dla mnie nie istnieją. Nawet teraz, kiedy jestem u Meredith nie raczyli mnie odwiedzić. Ja dla nich też nie istnieję. Jednak chciałam mieć to już za sobą, więc jedynie wypuściłam powietrze, które nie wiedzieć czemu dość długo wstrzymywałam i przytaknęłam:
- No dobrze. A więc... Twoi rodzice to Joshua i Grace, byli księgowymi w szpitalu. Nie wiem, jakie wyrobiłaś sobie o nich zdanie przez to, że Cię porzucili, ale chcę Ci to wyjaśnić, bo czuję, że muszę. - zmarszczyła czoło i zamyśliła się. - Chodźmy może na zewnątrz, będzie mi łatwiej.
- Ale jest zimno. - zdziwiłam się.
- To nic, weź mój płaszcz z przedpokoju. Będę na tarasie.
"Naprawdę to aż tak trudna sprawa?" pomyślałam. No ale cóż, nie znam jej. Może ma w zwyczaju przebywanie na świeżym powietrzu, nie wiedziałam tego. Zabrałam z szafy dwa płaszcze i udałam się w stronę tarasu. Na zewnątrz było naprawdę zimno, ale jednak moją uwagę przykuła starsza kobieta siedząca na środku podwórza na jednym z leżaków. Podeszłam do niej i już chciałam narzucić płaszcz na jej ramiona i wtedy zobaczyłam, że próbuje odpalić papierosa w swoich ustach:
- Ty palisz? - wykrztusiłam.
Kompletnie mi to do niej nie pasowało. Myślałam, że wyrzeka się wszystkich używek.
- Zdarza mi się. - uśmiechnęła się gorzko, wypuszczając dym z płuc. - Myślisz, że dlaczego wyglądam tak staro?
W sumie nie przyszło mi to do głowy. Wyglądała na jakieś... Może 65-70 lat.
- Mam 54 lata. - przyznała. - Palę odkąd poznałam swojego męża, Georga. - westchnęła. - Nasz ślub to nie była najlepsza decyzja, ale...
- Ale dzięki temu ma pani Seana, prawda? - wtrąciłam.
Uśmiechnęła się jedynie krzywo i uniosła brwi:
- Porozmawiajmy lepiej o Twoich rodzicach. W końcu musisz coś wiedzieć o swoim pochodzeniu. Joshua poznał Grace w pracy. Była stażystką, oboje byli młodzi. Zapraszał ją na randki w drogich restauracjach, zabierał na wycieczki za granicę... Jednak pensja księgowego nie wystarczała na wszystkie jej zachcianki. Joshua postanowił, że znajdzie inną pracę, o czym dowiedział się jego szef i od razu go zwolnił.-strąciła popiół z papierosa i zaciągnęła się ponownie. - Przepraszam, może ty też palisz?
Spojrzałam na paczkę, którą wyciągnęła w moją stronę i pomyślałam "dlaczego nie?". Wyjęłam jeden z nich i odpaliłam w swoich ustach. Dym, który wciągnęłam mocno podrażnił moje płuca, przez co zaczęłam okropnie kasłać. Meredith zaśmiała się bezgłośnie:
- Pierwszy, co?
- Przepraszam, chciałam spróbować.
- To żaden problem. - uśmiechnęła się. - Bylebyś nie paliła w domu, nienawidzę, kiedy poduszki śmierdzą tym paskudztwem. Wciągaj dym powoli, nie bierz tak ogromnych wdechów. - poleciła, a ja zrobiłam wszystko według jej wskazówek.
Wydało mi się to w porządku. Lekko zakręciło mi się w głowie, umysł zrobił się jakby jaśniejszy. Pomyślałam, że to może faktycznie dobra rzecz na stres:
- Joshua był bezrobotny, a Grace zajęła jego stanowisko. Nie byli w stanie utrzymywać siebie, a co dopiero dziecka, o którym dowiedzieli się po jakichś dwóch miesiącach. Ciągle żyli na pożyczkach ode mnie, których zresztą nie oddali i nie oddadzą już nigdy. Ale nie mam im tego za złe. Wybaczyłam im wszystko; począwszy od głupoty Joshuy, który zamiast oszczędzać, rozpieszczał tą swoją... A skończywszy na oddaniu Cię do adopcji. To była najtrudniejsza decyzja w życiu mojego brata, Grace od razu to zaproponowała. O aborcji nie było mowy w naszym domu, pochodzę z bardzo religijnej rodziny.
Zauważyłam.
- Pamiętam dzień, w którym się urodziłaś. Przyjechałam do szpitala, Joshua siedział w poczekalni. Zapytałam go, czy już po wszystkim, a on po prostu płakał i powiedział tylko, że nie chce tego widzieć. Weszłam do sali i powiedziałam, że jestem z rodziny. Rozwrzeszczana Grace zgodziła się, żebym została. Kiedy już przyszłaś na świat, pielęgniarka chciała podać cię twojej matce, ale ta odmówiła i poprosiła, żeby cię zabrali. Ja jednak wzięłam cię na ręce i przysięgam, że chciałam zrobić wszystko, żeby cię zatrzymali. Kilka razy prosiłam, żeby powierzyli mi opiekę nad tobą, dałabym radę. Joshua jednak stwierdził, że oglądanie jak wychowuje cię jego siostra, a nie on sam, byłoby zbyt bolesne. Tak właśnie prosto ze szpitala trafiłaś do ośrodka adopcyjnego w Birmingham. Często dzwoniłam, by dowiedzieć się, czy ktoś cię stamtąd zabrał, czy tkwisz tam nadal. Jednak zawsze byłaś.
- Dlaczego wzięłaś mnie teraz? - przerwałam jej ze łzami w oczach.
Zawsze czułam się niechciana, ale świadomość tego, że rodzice po urodzeniu mnie nawet na mnie nie spojrzeli, była zbyt bolesna:
- Joshua i Grace zginęli w katastrofie lotniczej dwa lata temu. - głośno przełknęła ślinę i odpaliła kolejnego papierosa.
Zastygłam.
- W końcu zaczęło im się powodzić i zdecydowali się na przeprowadzkę do Stanów, gdzie mogliby zarabiać jeszcze więcej. Grace zrobiła z mojego brata okropnego materialistę, liczyły się już tylko pieniądze. Czasem opowiadałam mu, że masz się dobrze i nadal czekasz na rodzinę. Nakłaniałam go, by cię stamtąd zabrali, bo sierociniec to nie było twoje miejsce. Joshua bał się, że nigdy mu tego nie wybaczysz. Nie potrafił na ciebie spojrzeć, dlatego po prostu zatracił się w pracy i nie chciał więcej słuchać o tobie. Dałam za wygraną. Ale teraz już mnie nie powstrzymał, teraz jest mu lepiej tam, gdzie trafił. - zgasiła papierosa, pociągając nosem.
Ja wciąż milczałam. Nie znałam ich co prawda i byłam na nich piekielnie wściekła za oddanie mnie do adopcji i nawet nie uraczenie mnie jednym spojrzeniem, ale kurwa mać! To moi rodzice. Nie znalazłam słów, których mogłabym użyć w tamtym momencie. Po prostu siedziałam z papierosem zwisającym z ust, a popiół osypywał się na płaszcz Meredith. Ta z kolei uśmiechnęła się słabo i wyjęła go z pomiędzy moich warg:
- Życie jest pochrzanione, dziecko.-westchnęła. - Ale trzeba lecieć dalej. Opowiedz mi coś o sobie.

---

Było już dobrze po 19, a ja i Meredith siedziałyśmy w salonie i gawędziłyśmy o zabawnych, dziwnych, czasem strasznych sytuacjach z jej młodości i z mojego pobytu w sierocińcu. Okazało się, że jest bardzo przyjemnym człowiekiem, tylko czasem jej odbija, ale to ponoć przez męża. Nie lubiła o nim mówić i miałam wrażenie, że prawie wymazała go z pamięci, jeśli chodzi o wspomnienia:
- Lydia, pamiętasz, jak wczoraj pytałaś mnie o pracę w mieście? - zapytała nagle.
- Oczywiście, że pamiętam. Jutro pojedziemy do miasta, prawda? Chciałabym poznać okolicę.
- Myślę, że nie będzie takiej potrzeby. Chyba, że chcesz zrobić jakieś zakupy, czy coś.
Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na nią pytająco.
- Spotkałam w kościele dawną znajomą, Samanthę. Prowadzi we wsi piekarnię, więc zapytałam, czy nie znalazłoby się miejsce dla ciebie. Sam powiedziała, że w tym tygodniu pracuje tam jej siostrzenica, ale za tydzień już wyjeżdża. Także w poniedziałek o 6 masz się tam stawić, nauczy cię co nieco o pieczywie i pokaże ci, jak obsługiwać kasę fiskalną, dobrze?
Otworzyłam oczy szeroko, a moja szczęka pewnie spadła gdzieś na podłogę:
- Nie ma za co, dziecko. - uśmiechnęła się ciepło i wstała. - Pójdę się położyć, zmęczyły mnie te gdybania.
Szybko poderwałam się z fotela i chwyciłam ją w objęcia od tyłu:
- Dziękuję, ciociu.

---

Następnego dnia (wieczorem) po tym, jak Meredith wytłumaczyła mi drogę do kościoła, poszłam do pokoju po cieplejsze buty i kurtkę. Na głowę założyłam kolorową czapkę, pod którą ukryłam ciemną grzywkę i owijając się szalikiem wyszłam z domu. Już jadąc tutaj z Seanem widziałam kościół po drodze, nie wydawał się być daleko. Był w tym samym lesie, w którym mieszkała Meredith i zaśmiałam się w duchu na myśl, że to pewnie jej religijność kazała jej wybudować dom jak najbliżej kościoła. Szłam sobie spokojnie ze słuchawkami w uszach i oglądałam drzewa. Nie, żebym się na nich znała, po prostu chciałam mieć jakiś punkt zaczepienia, kiedy będę wracać. Po około 10 minutach spaceru zobaczyłam biały budynek za drzewami. "Bingo", pomyślałam i zaczęłam zawijać słuchawki wokół MP3. Schowałam odtwarzacz do kieszeni i usłyszałam śpiewy w kościele, co oznaczało, że trochę się spóźniłam. Nie miałam przy sobie zegarka, więc nie tracąc czasu powoli uchyliłam drzwi wejściowe i weszłam do środka. Kilka par oczu zwróciło się w moją stronę i spoglądało z ciekawością:
- Przepraszam. - szepnęłam w ich stronę i zajęłam miejsce pod ścianą na samym końcu. Spojrzałam na ołtarz i zobaczyłam księdza wygłaszającego kazanie. Ale był to starszy mężczyzna, a nie Zayn, co trochę mnie zaniepokoiło. Zmarszczyłam brwi i zaczęłam się rozglądać po całym kościele, ale nie widziałam go wśród ludzi. Zwróciłam wzrok z powrotem na ołtarz i zobaczyłam go siedzącego obok wielkiego krzesła w czymś w rodzaju alby. Patrzył na mnie i uśmiechał się pod nosem, co nieśmiało odwzajemniłam. Zawstydził mnie fakt, że obserwował, jak poszukuję go tak zdezorientowana, ale hej... Miał odprawiać mszę. Przynajmniej tak to zrozumiałam. Nie do końca wiedziałam o czym mówił ksiądz, nie rozumiałam, dlaczego ludzie po pewnych słowach wstają, klękają, dlaczego mówią pewne rzeczy. Z jednej strony wyglądało to komicznie, a z drugiej było to ciekawe doświadczenie. Jakby nie było; jednoczyli się w tych modlitwach. Każdy przychodził tu z problemem, każdy miał swoje intencje i komuś je tutaj powierza. Ciekawe.
Msza po około 40 minutach dobiegła końca. Wszyscy zaczęli zmierzać w stronę wyjścia, a ja po prostu stałam w tym kącie i niezręcznie uśmiechałam się do wszystkich, którzy patrzyli na mnie z widocznym zainteresowaniem. To musiała być bardzo mała wioska i podejrzewałam, że wszyscy się tutaj znają. A plotki rozejdą się szybciej niż błyskawica.
Kiedy wszyscy opuścili kaplicę, z pomieszczenia obok ołtarza wyszedł Zayn. Uśmiechnął się do mnie szeroko i zauważyłam, że jest ubrany w czarne jeansy i szary, luźny sweter:
- Jednak jesteś!
- Tak jak mówiłam. - odpowiedziałam, wpychając ręce w kieszenie swojej kurtki? - Czy październik to dobra pora na paradowanie w samym swetrze?
- Och, faktycznie. - spojrzał na swój tors. - Zaczekaj chwilę, zostawiłem kurtkę w zakrystii.
- Gdzie? - zmarszczyłam czoło i uśmiechnęłam się na myśl o nazwie.
- Tam. - ze śmiechem wskazał na pomieszczenie, z którego wyszedł pół minuty wcześniej.
Po chwili znowu zjawił się przy mnie, ale tym razem w towarzystwie starszego księdza:
- Księże proboszczu, to właśnie bratanica Meredith Taylor, o której księdzu mówiłem.
- Witam, jestem Lydia Craven. - uśmiechnęłam się, wyciągając dłoń w jego stronę.
"Tak w ogóle można?":
- Ksiądz Andrew Collins, miło mi. - odwzajemnił uścisk, a ja lekko odetchnęłam z ulgą.
Jego głos był tak niski i głęboki, że czułam wibracje podłogi pod sobą:
- Lydia chciałaby dowiedzieć się czegoś o naszej wierze, dlatego zaprosiłem ją na dzisiejszą mszę.
- To bardzo miło z Twojej strony, Zayn. Ale czy nie uczyli cię w szkole religii, Lydia?
- Umm... - dłonie zaczęły mi się pocić. - Jestem z sierocińca, nie miałam możliwości. - skłamałam, na co Zayn cicho zaśmiał się pod nosem.
-Ach tak. - ksiądz zmierzył mnie wzrokiem. - Rozumiem. A więc dobrze. Cieszę się, że dołączyłaś do naszej parafii. - uśmiechnął się formalnie. - Mam nadzieję, że kazanie się podobało.
-Tak, było w porządku. Tylko myślałam, że Za... To znaczy ksiądz Malik poprowadzi mszę. - odchrząknęłam zmieszana.
Starszy jedynie zaśmiał się i popatrzył na Mulata:
- Do tego to mu jeszcze trochę brakuje. - poklepał go po ramieniu. - Zgaś światła i zamknij kościół, jak będziecie wychodzić, Zayn. Miłego wieczoru życzę. - i wyszedł.
Głośno wypuściłam powietrze, a Zayn spojrzał na mnie rozbawiony:
- No co? - zapytałam.
- Nic. Łatwo się stresujesz.
- Wcale nie. - burknęłam. - Dlaczego nie możesz odprawiać mszy?
- Bo na razie jestem tylko alumnem. - uśmiechnął się lekko.
- Kim?
- No alumnem. W sensie klerykiem.
Posłałam mu spojrzenie typu "czyli?"
- Takim jakby... Studentem! - znalazł odpowiednie słowo. - Nie przyjąłem jeszcze święceń kapłańskich, ale studiuję już czwarty rok, właściwie kończę. W piątym roku będę mógł zostać diakonem, to taki jakby awans. Później będę miał tytuł kapłana. - powiedział, patrząc na wielki krzyż na ścianie ołtarza.
- Podoba ci się to, co? - uśmiechnęłam się widząc jego wzrok.
- Co masz na myśli?
- Oczy ci błyszczą, jak mówisz o tym awansie.
- No wiesz... - podrapał się w tył głowy. - To większa rzecz. Będę mógł udzielać komunii, mieć własną parafię i takie tam.
-Kozacko. - zaśmiałam się.
-  Nabijasz się, co? - odwzajemnił.
- Nie, po prostu... Skoro to dla ciebie ważne, to trzymam kciuki.
- Dziękuję, to miłe.
- To było powołanie? - zapytałam po chwili ciszy.
- W sensie co.
- No sam fakt tego, że tu teraz jesteś. Poczułeś, że masz być księdzem? Jak to wygląda. - poprawiłam się na drewnianej ławce i podciągnęłam kolana do brody.
Zayn obserwował moje poczynania i uśmiechał się z uniesioną brwią. Takie manewry nie są zbyt łatwe w grubej kurtce. Jakbym tylko pomyślała, że to dopiero październik, a czeka mnie jeszcze zima...
- Mój tata mi to polecił.
- Słucham?
- Mój ojciec. - powtórzył. - Jakoś nie potrafiłem znaleźć dla siebie drogi. Mama mówiła "załóż rodzinę, jak masz takie dylematy", a ja odpowiadałem tylko, że jestem za młody na rodzinę. W końcu miałem tylko 20 lat, w tym wieku nie myśli się o żonie i dzieciach. Chyba. Dlatego posłuchałem ojca. Chyba nie byli za tym, żebym kształcił się na zwykłych studiach w kierunku... Bo ja wiem; informatyka, malarstwo, cokolwiek. Po szkole średniej powiedzieli: rodzina albo powołanie. Wziąłem bycie księdzem. - uśmiechnął się gorzko.
- Chcesz nim zostać? - zapytałam.
- Już teraz tak. Wcześniej olewałem to w seminarium, ale z czasem zacząłem czytać te wszystkie księgi, dowiedziałem się wielu rzeczy, zrozumiałem dużo. Wiara wcale nie jest tak czysta, jak przedstawiamy to w kościele. Są rzeczy, które się ukrywa, trzyma w tajemnicy przed światem i gdzieś w środku mnie to kręci.
Zatrzymałam powietrze w ustach, żeby się nie zaśmiać.
- O tak, śmiało. - wyrzucił ręce w powietrze. - Śmiej się do woli! Ale jakbym ci o tym wszystkim powiedział, to byłoby ci łyso!-zaplótł ręce na piersi i udawał obrażonego.
- Oj no weź. - zaśmiałam się. - Opowiadaj, co tu się przed godziną odbyło.

--

Po skończonym "wykładzie" Zayn poszedł do zakrystii i zgasił światła w kościele. Nie ukrywałam przerażenia, kiedy przez okna wpadało słabe światło księżyca i oświetlało potężny krzyż albo figury świętych. Wyglądały co najmniej upiornie.
- Lydia? - usłyszałam za plecami i wrzasnęłam przerażona.
- Kurwa, wystraszyłeś mnie! - pacnęłam go w ramię.
- Ooo, teraz będziesz na mnie kląć? - zaśmiał się i chwycił mnie za dłoń. - Chodź, wychodzimy stąd.
Nie mogłam nic poradzić na to, że całą swoją uwagę skupiłam tylko na dłoni, którą trzymałam. Skóra Zayna wydawała się bardzo delikatna, dlatego poluzowałam uścisk, żeby jej nie naruszyć. To głupie, ale naprawdę tak poczułam. Kiedy w końcu wyszliśmy z kaplicy, Zayn zamknął drzwi wejściowe na klucz i odwrócił się w moją stronę:
- Cieszy mnie, że dziś przyszłaś, wiesz? Spotkanie z Tobą... To nawet lepsze niż wieczorna modlitwa. - zaśmiał się cicho. - Poza tym w sumie nie mam tutaj nic do roboty.
- Ja wyobraź sobie też całymi dniami nie haruję w polu. - odgryzłam się. - W przyszłym tygodniu zaczynam pracę w piekarni u jakiejś Samanthy.
- Naprawdę? - słyszałam, że się uśmiecha. - Gratuluję, zaczyna się układać.
- Tak, teraz ma być lepiej. - z uśmiechem wbiłam dłonie w kieszenie kurtki.
- Już późno, Lydia. Musisz lecieć do domu. - położył dłoń na moim ramieniu i przyciągnął mnie do szybkiego, pożegnalnego uścisku. - Życzę dobrej nocy.
- Tak, dobranoc. - uśmiechnęłam się niezręcznie i odwróciłam się na pięcie.
Kiedy podeszłam do ściany lasu, przypomniałam sobie widoki z wnętrza kaplicy i coś ścisnęło moje gardło. Nie wzięłam latarki, nie pamiętam drogi do domu. Z szybko bijącym sercem odwróciłam się z powrotem:
- Zayn? - zawołałam.
Zobaczyłam, że wciąż stoi pod drzwiami kościoła i patrzy na mnie z uśmiechem, trzymając w dłoni latarkę:
- Tak? - odkrzyknął ze śmiechem.
O nie:
- Czy mógłbyś mnie odprowadzić do domu, dupku?!



UWAGA! UWAGA!
Na blogu znajdziecie 3 zakładki:
Występują - czyli jak wyglądają nasi bohaterowie,
Okolica - czyli jak wygląda otoczenie
i Informowani. Ostatnia zakładka jest dla Was! W komentarzu pod rozdziałem albo w zakładce zostawiacie nazwę swojego Twittera, a ja będę wysyłała do was powiadomienia o nowych postach ;) x

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz